Archiwa blogu

Wywiad o „Oddycham” (Mirosław ‚Maken” Dzięciołowski)

Nie jestem właścicielką praw autorskich do poniższego wywiadu.

Źródło: Muzyka.Onet.pl
Autor: Mirosław „Maken” Dzięciołowski

 

Bardzo mało wiadomo o twojej rodzinie. Znana jest jedynie twoja siostra, która śpiewa w chórkach w zespole Bednarek. Czy twój talent wynika z tradycji muzycznych w twoim rodzinnym domu?

Na pewno nie. Jednak mój tato wspominał, że uwielbiał słuchać jak nasz dziadek grał na akordeonie i skrzypcach. Ponoć też pięknie śpiewał… Ojciec grał jedynie kiedyś w zespole w wojsku. Cieszył się z tego, że mógł to robić i wspominał ciężkie klawisze, które trzeba było nosić w dwie osoby. Większość ludzi wtedy jednak nie miała żadnych możliwości, żeby się rozwijać, więc grał tylko w domu dla przyjemności. Zapamiętałem, że miałem jakieś trzy lata, gdy usłyszałem jak gra. I nigdy nie pozwalał dotykać swoich klawiszy… Zawsze był krytyczny wobec mnie: „takich saksofonistów jak ty, to znajdę sobie wielu!”. Podkręcał mnie, żebym pracował i był coraz lepszy. Uodpornił mnie też chyba na to, co wydarzyło się potem – program „Mam Talent” i również związaną z tym falę krytyki.

Chodziłeś do szkoły muzycznej?

Tak, skończyłem szkołę I stopnia w Brzegu, gdzie uczyłem się gry na saksofonie. To mój ulubiony instrument i muszę do niego wrócić. Grałem też trochę na perkusji, basie i gitarze. Nawet ostatnio spróbowałem na akordeonie!

Wielu artystów na tym etapie kariery już dawno przeprowadziło się do Warszawy. Ty zawsze wracasz do swojego rodzinnego domu na wsi pod Brzegiem…

Moją Jamajką są Lipki, to miejsce w którym się resetuję. Nie zawsze w moim życiu wszystko jest poukładane i kolorowe. Jak wszyscy mam czasem jakieś problemy. Kiedy wracam do domu, na chwilę o nich zapominam albo mogę spokojnie zastanowić się nad ich rozwiązaniem. I oczywiście pomaga mi w tym rodzina. Po koncertach lubię wrócić do domu, gdzie jest cisza i spokój.

Już drugi raz byłeś na Jamajce. Czym ten wyjazd różnił się od poprzedniej wyprawy w 2011 roku w celu nagrania EP „Jamaican Trip”?

Na pewno teraz miałem w sobie większy spokój. Mogłem się bardziej cieszyć wyjazdem niż wtedy, kiedy byłem ciągle bardzo zszokowany tym, co wydarzyło się wokół mojej osoby w Polsce. Pojechałem bardziej świadomy muzyki. Konfrontacja z jamajskimi muzykami zawsze każe mi się zastanowić, czy zrobiłem w ostatnim czasie wszystko, żeby śpiewać dobrze. Jeżeli ktoś kocha, to co robi, to zawsze warto inwestować energię i pracę w to, żeby być lepszym. To potem owocuje dużą satysfakcją.

Ongiś wybrałeś się na Jamajkę z całym ówczesnym zespołem Star Guard Muffin, teraz pojechałeś bez swoich muzyków…

Powodem było to, że perkusja, gitary i klawisze zostały już wcześniej nagrane w Polsce, a na Jamajce w Tuff Gong Studio rodziny Marley’ów dogrywaliśmy do tego tylko piękne smaczki, najlepsze przyprawy. Tak jak poprzednio była to sekcja dęta Deana Frasera czy chórek rodzeństwa Marii i Earla Smith (dzieci jednego z najsłynniejszych jamajskich gitarzystów Earl „China” Smitha – przyp. red.). Earl uczył mnie śpiewać, to było fajne! Na instrumentach perkusyjnych zagrał znany ze współpracy z Gentlemanem na „MTV Unplugged” Everol „Stingwray” Wray. Niesamowite było spotkanie z Alborosiem. Zaprosił nas do swojego domu, pokazywał oryginalny mixer, na którym Bob Marley nagrał swoje trzy pierwsze albumy, efekty których właścicielem ongiś był King Tubby… Gdy zaczynałem słuchać reggae, postacie jak Alborosie bardzo mnie inspirowały i nie spodziewałem się, że w tak krótkim okresie czasu uda mi się z nimi spotkać. Zupełnie spontanicznie pojawił się na płycie wokalista Resoteric z jamajsko-polsko-brytyjskiego zespołu Fyah Keepers, który też nagrywał w Tuff Gong i spędziliśmy tam razem trochę czasu. Po naszym powrocie do Polski dograł się jeszcze autor pierwszego kawałka reggae, który mnie zachwycił – Junior Kelly.

Jak Jamajczycy reagowali na dźwięki, które tym razem przywiozłeś?

Alborosie pytał o muzyków, bo myślał, że nagrywali to lokalni instrumentaliści z Jamajki. Byłem dumny z moich ludzi!

Czym różni się nagrywanie w Polsce od nagrywania na tej magicznej wyspie? Co przemawia za tym, żeby robić to tak daleko od domu?

A gdzie indziej jak nie na Jamajce? Tutaj są najlepsi muzycy. Strasznie się cieszę, że to co robię poszło w takim kierunku. Mogę nagrywać z najlepszymi i poznawać przy okazji ciekawych ludzi. Mario Activator, który był z nami jako producent płyty, Boxy ze studia Tuff Gong, Fyah Keepers. Fajna ekipa i dobry vibe, a to się liczy najbardziej. Nie sprzęt, nie to co masz, nie to jak wyglądasz. Tylko to jak grasz, w jaki sposób oddajesz emocje. Nie ma żadnych granic, czy jesteś młody czy stary, czy jesteś biały czy innej karnacji – to się nie liczy.

Co możesz jeszcze powiedzieć o nadchodzącym albumie?

„Oddycham…” będzie bardzo różnorodnym albumem, gdzie każdy utwór jest mi bardzo bliski. Są to kawałki bardziej „zesłane” niż napisane.

A stylistycznie? Ostatnio w „Chwile jak te” zaskoczyłeś fanów sporą dawką rocka…

To był eksperyment, pomyślałem że chociaż raz zaryzykuję i spróbuję czegoś innego. W tym utworze jest wszystko – trochę funku, Staff który wchodzi z rapem, trochę rocka. Teraz mam nadzieję, że zaskoczę jeszcze raz! Powiem ci tak – kiedy na Jamajce słyszysz jak grają i zamykasz oczy, to wydaje ci się, jakbyś cofnął się w czasie o przynajmniej 30 lat. I tego potrzebowałem, takiej dawki roots. Ta płyta na pewno będzie bardziej klimatyczna.

Skąd tytuł „Oddycham…”?

Bo to jest czas, kiedy cieszę się już muzyką, czas kiedy wszystko już znormalizowało mi się w głowie. Wiem czego chcę, wiem czego potrzebuję od muzyki. Dlatego oddycham…

Słyszałem, że na płycie umieściłeś piosenkę autorstwa twojego taty?

Jestem dumny ze swojego taty i pomyślałem, że zrobię mu taki prezent. To piosenka, którą wiele lat temu napisał dla mojej mamy. Miał zamiar nagrać ją właśnie w rytmie reggae, ale nie miał wtedy takich możliwości. To zawsze było jego marzeniem i pomyślałem, że warto je teraz zrealizować. Największy jamajski saksofonista Dean Frazer zagrał w „Liście do Ciebie” piękną solówkę i mój ojciec był bardzo wzruszony.

Nowy album to już trzecie wydawnictwo, na którym współpracujesz z warszawskim Studio As One. Czy ich rola ogranicza się do nagrania, mixu i masteru, czy też sięga dalej?

Na pewno sięga dalej, tutaj nawiązała się przyjaźń. Mario Activator jest jedynym realizatorem, który potrafi mnie otworzyć. Dobrze mnie już zna i wie jak mnie podkręcić, żebym zaśpiewał lepiej. A ja rzadko przed kim potrafię się otworzyć i zaśpiewać tak, jak to robię tylko przed sobą samym w domu. To profesjonalista, nie odpuszcza żadnej rzeczy. Wszystko słyszy i podchodzi do muzyki bardzo precyzyjnie. Cieszę się, że był ze mną na Jamajce, bo to bardzo dużo dobrego zrobiło dla naszej muzyki. Był świadomy wszystkiego i wiedzieliśmy, czego chcemy.

Jesteś rzadkim przykładem popularnego artysty, który od samego początku nierozerwalnie związany jest z jedną wytwórnią – Lou & Rocked, w dodatku wydawcą niezależnym. Dlaczego do tej pory nie podkupił cię jakiś międzynarodowy koncern? Na pewno miałeś mnóstwo propozycji.

W naszej wytwórni jest dobry klimat, nie ma „biurowych zasad”. Wszystko funkcjonuje na zasadach koleżeństwa i zaufania. Wspieramy się nawzajem, również z innymi zespołami z obozu Lou & Rocked. Czuję się tam bezpiecznie i jest mi dobrze.

Głośno było o twojej wersji „Dni, których jeszcze nie znamy” Marka Grechuty, m.in. dlatego, że została wykorzystana w filmie „Wałęsa”. Na ile świadomy jesteś kontekstu Polski tamtych lat, której z racji wieku nie znasz?

Gdy autorzy filmu zaproponowali mi współpracę, nie chciałem pisać specjalnego tekstu o czasach, o których rzeczywiście nie mam większego pojęcia. Pomyślałem więc, że jeśli od kilku lat gram „Dni”, a dla mnie to bardzo motywująca i prawdziwa piosenka, to dlaczego jej nie wykorzystać? Uważam też, że warto młodym ludziom przypominać o artystach, których już nie ma, a którzy zasługują na szacunek.

Grasz setki koncertów – pozbyłeś się już tremy?

Nie mam tremy – chyba, że to Woodstock, tam zawsze 🙂 Zazwyczaj jest tak, że nie mogę doczekać się koncertu. To dzięki fanom – oni dają mi tyle energii, że tego nie trzeba się bać, a bardziej cieszyć!

Które z nich jakoś wyjątkowo utkwiły ci w pamięci?

Na pewno ten pierwszy, kiedy w Brzegu graliśmy przed Eastwest Rockers. W ciągu tygodnia napisałem 10 piosenek, byłem wtedy mega zestresowany. Pierwszy raz Ostróda, Woodstock… Fajne są festiwale, gdzie można spotkać muzyków z całego świata. To powoduje że łapiemy kontakty i w wyniku obserwacji, wymiany doświadczeń, nasza muzyka staje się lepsza. Każdy koncert to dla mnie silne przeżycie.

Co inspiruje cię do komponowania i pisania tekstów? W jakich momentach najszybciej przychodzą ci do głowy nowe pomysły?

Najbardziej inspirują mnie moje osobiste przeżycia. Najlepiej tworzy mi się w momentach, kiedy jestem z bliskimi. Wtedy często pojawia się przebłysk w głowie i zaczynam coś grać. Są to jakieś melodie, fragmenty tekstów, a cała reszta zazwyczaj powstaje w czasie nagrywania. Z tekstami mam wątpliwości aż do samego deadline’u, kiedy pojawia się presja czasu. Wtedy się motywuję. Ale są takie utwory, które powstają od razu. Zazwyczaj to melodia mówi mi, jaki tekst mam napisać, a nie odwrotnie.

Czy twój zespół uczestniczy w tym procesie?

Tak, grupa pomaga mi w tym. Przynoszę jakiś szkic i oni przyprawiają to rytmiką i różnymi muzycznymi patentami. Spisują się w tym bardzo dobrze!

Trudno jest być popularnym artystą? Czy czujesz, że masowa rozpoznawalność ogranicza twoją wolność osobistą?

Jest w tym tyle samo plusów, co minusów. Czuję na ulicy, jakbym wiele osób już znał, bo ludzie się do mnie uśmiechają. Smutne jest to, że niektórzy mają z góry nieprzychylne zdanie na temat osoby, której nie znają. Też się z tym spotkałem. Nie jest to łatwe również dlatego, że trzeba uważać na wszystko, szczególnie na to, co się mówi. Niektórzy to potem wykorzystują… A ja jestem tylko człowiekiem, też popełniam błędy. Najpiękniejsza jest możliwość dotarcia na koncertach do wielu ludzi, bo są to wrażliwe osoby, którzy nie wstydzą się swoich emocji.

Twoja muzyka ewoluuje. Jak z perspektywy czasu patrzysz teraz na swój debiutancki album?

Ostatnio nawet słuchałem „Szanuj”, upłynęły już 4 lata od jej wydania. Od razu pojawił mi się flashback z przeszłości. Teksty nabrały dla mnie po tym czasie jeszcze większego znaczenia. Te proste słowa: „Szanuj to co masz, bo to co najważniejsze, to dla przyjaciela mieć zawsze dobre serce”.

Czy to prawda, że nie chciałeś umieszczać „Ciszy” na płycie i dopiero zostałeś do tego namówiony?

Prawda! „Ciszę” napisałem ze Staffem cztery lata temu. Staff pisał swoją zwrotkę, a ja pisałem „Ciszę” do hip-hopowego podkładu. Potem to odłożyliśmy gdzieś na bok. Mój brat zawsze mnie namawiał, żebym to nagrał. Dopiero po dwóch latach, kiedy nagrywaliśmy album „Jestem…”, dałem się przekonać, bo wcześniej wstydziłem się tego utworu. Potem dziękowałem mu za to, że mnie namówił. Ten utwór otworzył przede mną dużo nowych możliwości.

W internecie można znaleźć sporo parodii „Ciszy”. Bawią cię one?

Bawią i muszę przyznać, że w porównaniu do innych parodii potraktowano mnie dość łagodnie. Jakiś czas temu poznałem nawet chłopaków odpowiedzialnych za tą najbardziej popularną i to fajni ludzie, bardzo dobra energia!

Twój sukces wzbudził wiele kontrowersji, szczególnie wśród hardcorowych fanów reggae. Czy w ogóle przejmujesz się opiniami hejterów, czytasz komentarze w internecie itp.?

Zawsze byłem krytykowany i liczę się z tym. Każdy ma prawo powiedzieć to, co myśli. Uważam jednak, że szkoda marnować energię w negatywnym kierunku, po co? Lepiej wykorzystać ją na mówienie o tym, co ci się podoba.

Ze swoim zespołem gęsto koncertujesz na wszelkiego rodzaju imprezach. Czy są takie miejsca, w których z jakiś powodów odmawiasz występów?

Oczywiście, jeżeli coś jest niezgodne z moimi zasadami to nie decyduję się na występ. Podczas współpracy przy koncercie musi być wzajemny szacunek. Są imprezy, których po prostu nie chcę grać, bo z góry spodziewam się, że będą tam jakieś negatywne emocje. Czasem z góry czujesz, że ktoś cię chce oszukać. Ale mało jest takich przypadków.

Nagrałeś już w życiu sporo featuringów. Czy lubisz takie wyzwania?

Bardzo to lubię, ale w sytuacjach, gdy kogoś się poznaje. Nie lubię nagrywać na odległość. Gdy robi się to razem, jest zupełnie inaczej, jest wspólny vibe. Jeżeli to bratnia dusza, wtedy piosenka nabiera podwójnej mocy.

Niedawno mieliśmy możliwość zobaczyć w telewizji twoje spotkanie z Gentlemanem, nawet udało ci się razem z nim zaśpiewać. Jakie masz wrażenia? Czy można spodziewać się jakiejś waszej współpracy?

Gentleman kolejny raz bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Pierwszy raz spotkałem go na One Love Sound Fest kilka lat temu, pamiętam jak trzęsły mi się wtedy ręce. Bałem się do niego podejść, a potraktował mnie z dużą sympatią. Pokazał mi, że dla niego każdy fan jest ważny. Zrozumiałem też wtedy swoich fanów, dlaczego oni tak reagują. Gdy spotkaliśmy się ostatnio, to przede wszystkim on pytał mnie o szczegóły, jak to się wszystko u mnie wydarzyło. To bardzo inspirująca dla mnie postać, wciąż jest dla mnie autorytetem. Jednym z moich marzeń jest z nim coś nagrać. Mam nadzieję, że kiedyś to się uda. Powiedział mi, że podoba mu się mój styl…

Zapewne często grasz dla ludzi, dla których jesteś pierwszym kontaktem z reggae. Zwykłem mówić, że tak jak kiedyś pierwszym kontaktem z reggae dla ludzi w Polsce był Marley czy Izrael, tak obecnie jesteś nim ty. Jak myślisz, czy często twoja twórczość jest inspiracją do dalszego zgłębiania reggae, czy jest to bardziej powierzchowne zainteresowanie fenomenem Bednarka? Czy w związku z tym czujesz na sobie jakąś szczególną odpowiedzialność?

Tak, czuję na sobie tą odpowiedzialność. Trudno jest mi jednak powiedzieć, co jest w głowach młodych ludzi i jak oni to odbierają. Dla wielu reggae jest wesołą muzyką, w której jest dużo miłości i słońca, a dla niektórych jest to drogowskaz. Dla mnie to drogowskaz, wiele razy słyszałem piękne teksty, które od razu rozjaśniały mi pewne sytuacje w moim życiu. Myślę, że jak ktoś rozwija swoją duszę i kocha muzykę, to w reggae odnajdzie spokój. Młodzi ludzie często są nieświadomi, mają chwilowe fascynacje i one szybko mijają, bo pojawia się coś nowego, co jest na topie. Nie zależy mi, żeby to co robię było modne. Chciałbym na bazie moich doświadczeń budować takie drogowskazy. Nie piszę pod publikę, żeby zdobywać nagrody. Największą nagrodą są dla mnie ludzie na koncercie, bo oni przychodzą, żeby to razem ze mną przeżywać i dzielić się swoją energią.

Najciekawsza, najbardziej inspirująca historia, która wydarzyła ci się na Jamajce?

Takich sytuacji było całe mnóstwo. Ale nigdy nie zapomnę widoku tęczy w drodze na spotkanie z Alborosie. Byłem zestresowany i strasznie to przeżywałem. Zobaczyliśmy wyjątkowo prosty promień tęczy strzelający z ziemi w górę. Nasz kolega Tomek z Fyah Keepers powiedział wtedy, że to na Jamajce najlepszy znak dla rastamana, przynoszący szczęście. I tak też było!