Archiwa blogu

Polska według Bednarka – wywiad dla portalu PolskaOdKuchni.com

Poniższy tekst pochodzi ze strony www.polskaodkuchni.com a właścicielem praw autorskich do artykułu są opiekunowie portalu. Autor: Marta Krupa.

 

„Jestem…”, czyli tytuł Twojej najnowszej płyty sugeruje, że poprzez kompozycje na niej umieszczone zdefiniujesz się – jako wokalista – na nowo. Powiedz, czy to jest sposób na ucieczkę przed etykietą, którą w pewien sposób dokleiły Ci media po udziale w „Mam talent!”, czyli idola nastolatek? Czy chcesz w pewien sposób odciąć się od tego wizerunku?

– Ta płyta była jednak bardziej przelaniem tego, co przeżyłem przez ostatnie trzy lata. Niektóre utwory były od dawna schowane głęboko w szufladzie. Jednym z nich była „Cisza”, którą nagrałem dla brata, bo strasznie mnie o to prosił, a ja przez długi czas nie chciałem tego zrobić. Wstydziłem się tego kawałka, cały czas powtarzałem mu: „Co Ty, stary, nie będę tego nagrywał!”, a okazało się, że został bardzo ciepło przyjęty. Ogólnie, nigdy nie wstydziłem się tego, jak media mnie oceniały, bo poznałem je od środka, i wiem, że jest to niezły cyrk na kółkach. To, co wytwarzają jest robione po to, żeby się sprzedawało. Ja, na szczęście, jestem w dobrym rękach, pracuję z ludźmi, którzy traktują mnie bardziej jak swojego brata niż podopiecznego. Relacja manager-artysta to braterstwo, i właśnie dlatego udaje się nam połączyć te dwa światy.

Wiele osób pracujących w show-biznesie strasznie odcina się od pozostałych, robią z siebie gwiazdy formatu światowego. Ja tego nie lubię. Wolę być blisko ludzi podobnych do mnie, bo dzięki nim gram, dzięki nim mogę robić to, co kocham. Mam nadzieję, że to, co stało się w moim życiu będzie inspiracją dla niejednego człowieka, który ma jakąś swoją pasję. Gram już trzeci rok, udało się wydać kolejną płytę, cieszyła się dobrym przyjęciem, i nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale to jest niesamowite! Cieszę się, że dalej mogę to robić, choć bałem się trochę po pierwszym roku, że to może być jedynie chwilowe.

No właśnie – nie każdemu się udaje. Masz jakiś przepis na to, jak osiągnąć sukces na polskiej scenie muzycznej?

– Niektórych rzeczy w swoim życiu nie potrafię wytłumaczyć, i to jest chyba jedna z nich (śmiech). Gdyby ktoś trzy lata temu powiedział mi, że osiągnę, zobaczę, zrobię tyle rzeczy, o których zawsze marzyłem, powiedziałbym mu: „Stary, prześpij się, co Ty gadasz w ogóle?”. Na pewno tym, czego sam doświadczyłem, co jest bardzo ważne i pozwala nie zwariować to wiara w siebie, ale nie przesadna. Jeśli ta wiara idzie w parze z pokorą, to uwierz mi, człowiek w takiej sytuacji jest w stanie zrobić trzykrotnie większy progres.

Skoro mowa o wierze we własne możliwości i pewności siebie… – mam rozumieć, że nie bałeś się przyjęcia Waszej aranżacji piosenki Marka Grechuty „Dni, których nie znamy”, reakcji odbiorców po zestawieniu ze sobą oryginału i coveru?

– Bałem się, ale tylko troszeczkę. I znacznie bardziej odbioru wersji studyjnej niż koncertowej, bo naprawdę nie lubię nagrywać w studiu. Mocno czuję ten kawałek, na własnej skórze przekonałem się, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Kiedy śpiewam ten utwór, to gdzieś z tyłu głowy mam obraz siebie samego, tego, jaki byłem przez ostatnie lata. Byłem zaskoczony tak dobrym przyjęciem tego utworu. Zawsze wykonuję go na koncertach, bo uważam, że fajnie przypomnieć o artyście, którego osobiście bardzo szanuję, a przy okazji pokazać jego twórczość młodszemu pokoleniu, które teraz ma wyłącznie idoli z Internetu, jest hermetyczne i zamknięte. Fajnie przypomina się o takich artystach, którzy w dzisiejszych czasach odchodzą na bok, choć ludzie powinni o nich pamiętać. Ja się cieszę, że mogę śpiewać te utwory. Udało mi się też jakiś czas temu poznać żonę Marka Grechuty, która – na szczęście – zaakceptowała tę wersję i ucieszyła się, że wykonuję akurat ten utwór. Wtedy spadł mi kamień z serca, to było najważniejsze – jej akceptacja.

Dużo podróżujesz, byłeś, między innymi, na Jamajce. Porównując ludzi i to, jak odbierane jest reggae, powiedz, czego nam brakuje, aby zwyczajnie cieszyć się muzyką, być bardziej otwartym i radosnym społeczeństwem?

– Chyba słońca, mimo wszystko. Gdybyśmy nie mieli zimy… Ludzie muszą się martwić, walczyć o to, żeby się utrzymać i żyć godnie, a to jest trudne. Kiedy widzisz ludzi na Jamajce czy Kubie, jak tam żyją, to w Polsce nagle sprowadza Cię to na ziemię i myślisz sobie, że tutaj nie mając nic, i tak masz trzy razy więcej niż oni tam, nachodzi Cię taka refleksja, że Ty narzekasz, a mógłbyś mieć gorzej. Dla mnie jednym z czynników, które wpływają na to, że ludzie są bardziej optymistyczni jest słońce, którego nam brakuje. Niby mamy cztery pory roku, a mimo to tego słońca nie jest aż tak dużo, żeby się nim nacieszyć. Tak przynajmniej mi się wydaje.

Większymi sukcesami są te indywidualne, jak II miejsce w „Mam talent!”, czy grupowe – zwycięstwo z drużyną w „Bitwie na głosy”? Co uważasz za swój największy sukces?

– Chyba to, że pozostałem sobą. „Mam talent!” nie wygrałem, ale wygrałem ludzi. „Bitwę na głosy” wygrała moja drużyna, a nie ja. Wygrałem jedynie (aż!) to, że mogę robić co kocham oraz tych, którzy tej muzyki słuchają i pozwalają mi się rozwijać. To, czego potrzebuję najbardziej to właśnie wsparcie ludzi i wiara w to, że na koncert nie przychodzi się tylko po to, żeby się pobujać, ale posłuchać czegoś, co być może zainspiruje Cię do pracy nad sobą. Stawiałbym właśnie na to.

Jaka jest Polska – od kuchni?

Nie wolno generalizować, ale moim zdaniem teraz każdy na siłę chce być niezależny, pokazać, że stać go na wszystko, że nie potrzebuje niczyjej pomocy, radzi sobie dobrze. Ludzie w pogoni za tą niezależnością tracą ze sobą kontakt, to nienaturalne. Jeden zobaczy, że drugi ma lepiej i zamiast konstruktywnej zazdrości, takiej, która sprawi, że będzie pracować więcej, krzyczy: „Nie no, tak nie może być”, i próbuje go zniszczyć. To jest zwykła ludzka zawiść, ale też zwykłe lenistwo. Nie jest tak, że się nie da czegoś zrobić – jeśli ktoś bardzo chce, to zrobi wszystko. Jeśli jednak nie ma w sobie siły i determinacji w drodze do osiągnięcia celu, to tak się właśnie kończy. Wiara w siebie to podstawa każdego sukcesu.